Lubię oglądać stare maszyny rolnicze, jak pewnie większość z was. Ostatnio natknąłem się na stary rozsiewacz Amazone i mówię wam, jest ZA-rąbisty. Prosty i skuteczny. Pewnie jeszcze setki takich działają na polach. Ale po co powstał?
Przyglądając się tej wspaniałej maszynie, zastanawiałem się, od kiedy i czym tak właściwie nawozimy pola. Kto i kiedy wpadł na pomysł, że posypana nawozem gleba wydaje lepszy plon? No dobra, ale też skąd się wzięły nawozy sztuczne, jakie dziś mamy? No i nawozy w ogóle.
Czy aby nie jest tak, że nowoczesne nawożenie zawdzięczamy zachłanności Napoleona, angielskiej chciwości i modzie na egipskie mumie oraz ptasim kupom na odległym Pacyfiku? Okazuje się, że jak najbardziej tak.
Woda z Tygrysa doskonała na pszenicę
Rzecz zaczęła się zapewne parę tysięcy lat temu w żyznej Mezopotamii gdzieś między Eufratem a Tygrysem (to takie rzeki), gdzie, jak twierdzą ważni naukowcy, rozpoczęła się era nowożytnych upraw rolniczych. Prawdopodobnie to wtedy jakiś uprawiający ziemię brodaty sumeryjski rolnik zauważył, że tam, gdzie krowa walnęła na glebę placek, zboże w następnym okresie rosło dużo lepiej.
Ta informacja rozeszła się lotem błyskawicy i już zaledwie 1000 lat później masowo stosowano ją w tamtym regionie. Wystarczyło rozdrobnić na pył krowie placki i polać wodą z Tygrysa, a zboża rosły jak oszalałe.
Popyt na suszone krowie łajno okazał się jednak tak wielki, że wkrótce zabrakło w okolicy krowich placków. W zamian stosowano ludzkie fekalia, ale na dłuższą metę nie było to zdrowe. Perska cywilizacja Sumerów wymarła. Czy przez to, że używali do nawożenia “własnego” produktu, tego nie wiemy.
Dionizos tak chciał i nie dyskutuj
W czasach antycznych, czyli w starożytnej Grecji i Rzymie, nawożenie pól rozwinięto do bardzo nowoczesnego poziomu. Glebę użyźniano już masowo i z głową, bo powstawały całe traktaty o agrokulturze. Co znamienne, wymyślono też, by krowie placki mieszać z pociętą słomą i tak powstał obornik. Tam, gdzie było trzeba, stosowano wapnowanie, sypano popiół drzewny, kompost z resztek kuchennych czy wytłoczki z wyciskania oliwek.
Powszechnym już wówczas stało się też stosowanie roślin motylkowych, aby wzbogacić ziemię azotem. Co prawda nie wiedziano, co to azot, ale zauważono, jak sadzenie grochu, łubinu czy soczewicy działało na glebę, ale dlaczego tak się działo, to Dionizos jedynie wiedział. A że był tym specjalnym bogiem od wina i w ogóle od natury, to nikt z nim nie dyskutował.
Długo później, już w średniowieczu, stosowano obornik i rośliny motylkowe, ale jakoś bez specjalnego napięcia i trochę na ślepo, bo wiedzy nie było. Większość antycznych dzieł prawiących o rolnictwie spalono jako zabobonne, a co najmniej bluźniercze. I tak agrokultura utkwiła w zawieszeniu na jakieś kolejne 1000 lat.
Tłuczone mumie, czyli dlaczego mielone koty wpływały na żyto
Przełom w agrokulturze przyszedł niespodziewanie i całkowicie przypadkiem na przełomie XVIII i XIX wieku, kiedy to Napoleon wybrał się z wojskiem na “zwiedzanie” Egiptu. Co było do zabrania, to zabrali, szczególną uwagę zwrócili zaś na mumie kotów. Po co, tego nie wiem, bo i kto zrozumie Francuzów, ale widocznie była moda na taki rodzaj suwenirów na paryskich salonach.
Trzeba tu na marginesie zaznaczyć, że koty w starożytnym Egipcie były uważane za święte. W związku z tym, gdy jakieś zwierzę zdechło lub zostało przejechane rydwanem, to je patroszono, balsamowano, obwijano płótnem i w takiej formie chowano do chłodnej jaskini – kociego cmentarza. Takich miejsc były setki, a w nich dziesiątki tysięcy kocich (i nie tylko) mumii.
Na to dziwaczne zainteresowanie Francuzów zabandażowanymi kotami zwrócili uwagę Anglicy, gdy już pogonili Napoleona z Egiptu. Nie widzieli w nich nic specjalnego, póki ktoś z nich nie postanowił zmielić taką kocią mumię i wysypać na pole. I co? Wyrosły małe koty? No niespecjalnie koty, ale okazało się, że taki nawóz jest znakomity i wszystko rośnie po nim jak wściekłe.
No i dopiero się zaczęło. Anglicy, którzy uważali wówczas Egipt za swój, wywozili setki tysięcy kocich (i nie tylko) mumii statkami do siebie. Żeby za bardzo nie wkurzać Egipcjan, to już na miejscu w Anglii mielili je dokładnie i wysypywali na pola jako nawóz. Popyt był tak ogromny, że po kilku latach złoża zmumifikowanych kotów nad Nilem się wyczerpały. Czy nastała bieda? Oj nie, bo XIX wiek był wiekiem nauki.
Ptasia kupa, czyli mamy azot
Do akcji wkroczyli naukowcy w wykrochmalonych na sztorc kołnierzykach. Już na początku XIX wieku odkryli, że niektóre związki azotu doskonale wpływają na wzrost roślin. Wiedzieli już wówczas, że azotu jest w bród w powietrzu, ale najwięcej i to takiego łatwo przyswajalnego przez rośliny znajduje się w azotanie sodu. A gdzie się ów azotan sodu znajduje? W starej ptasiej kupie i w Chile.
Okazało się, że takiej ptasiej kupy jest od groma na małych wyspach Atlantyku i Pacyfiku, gdzie przez setki lat morskie ptaki zatrzymywały się i… załatwiały. Żeby lepiej brzmiało, to taki naturalny nawóz zyskał handlową nazwę “guano” i szybko stał się hitem. Ściągany był statkami hurtowo do Europy i Ameryki, a tu bez opamiętania sypano go wszędzie i na każde pole. Po pierwszym deszczu takie guano musiało naprawdę nielicho cuchnąć, ale efekt takich działań był dobry.
Równolegle z modą na wysypywanie importowanych ptasich odchodów w pracowniach chemików trwały intensywne prace nad innymi nawozami. Były one najpierw wytwarzane z kopalnych złóż azotanów sodu (saletra chilijska), a później już sztucznie pędzone w powstających zakładach chemicznych.
Umownie za rozpoczęcie ery nowożytnych nawozów sztucznych przyjmuje się rok 1843, kiedy to w Anglii wprowadzono na rynek diwodorofosforan wapnia. Zainteresowanym podaję znaną do dziś nazwę handlową superfosfat, czyli wodorosól wapniową kwasu fosforowego albo jakoś tak: Ca(H2PO4)2.
Czym wysiewać, czyli wracam do rozsiewacza
Do rozważań na temat nawozów sztucznych skłoniło mnie też stare zdjęcie, jakie zobaczyłem w Muzeum Wsi Opolskiej. Widzę na nim grupę pań z koła gospodyń, które za pomocą sit do mąki opylają buraki cukrowe. Jakim środkiem opylają, tego nie wiem, ale domyślam się, że taka robota była raczej niebezpieczna, a większość z nich przypłaciła to prędzej czy później zdrowiem czy życiem.
Zawsze chylę czoła przed pionierami mechanizacji rolniczej. Potrafili oni stworzyć maszyny rolnicze, z których korzystamy do dnia dzisiejszego. Tak, mamy już nowe i sterowane komputerami i GPS-sami maszyny, ale zasada – a przynajmniej w przypadku rozsiewacza nawozów – jest w gruncie rzeczy taka sama. Zbiornik, wirujące przeciwosobnie talerze z łopatkami i napęd: kiedyś od kół, dziś WOM-em z ciągnika czy też elektryczny. Prosto, skutecznie i działa.
I taki też jest ten rozsiewacz nawozów Amazone ZA. Służył przez dziesiątki lat, aż doczekał się muzealnej emerytury. Widząc, w jakim jest stanie, myślę, że mógłby jeszcze niejedno pole obrzucić nawozem sztucznym czy wapnem. Jest prosty, ale technicznie wspaniały i powstał z potrzeby, by nikt ręcznie nie siał nawozu, bo to powolne i niezdrowe.
Czy zrezygnujemy ze sztucznego nawożenia w naszym europejskim zaścianku, jak się nas od jakiegoś czasu mocno straszy? Tego nie wiem, ale jeśli tak, to wolałbym rozrzucać guano rozsiewaczem niż ręcznie.